Zanim przejdę do przybliżenia tego, jak pracuję, powiem trochę o tym… jak NIE pracuję. Ktoś powie, ,,no ale jak to tak, to Ty nie działasz tak, jak chce klient?”.
Otóż dla mnie istotą i sensem tej pracy jest, by tworzyć fotograficzne historie dla ludzi, którzy czują i widzą podobnie jak ja. Nie zaś, żeby robić to schematycznie, przeciw temu co czuję i nie tak jak jest mi to bliskie. Bo to idealna droga do bycia ,,fotografem pstrykaczem” bez wizji, wypalonym i sfrustrowanym.
A prawda jest taka, że kiedyś byłam bliska takiemu wypaleniu. Bo wiadomo, jak człowiek zaczyna swoją przygodę z fotografią ślubną, to szuka różnych wzorców działania. Oglądałam w tamtym czasie wiele ślubnych zdjęć na Instagramie. Oczywiście głównie tych ,,ustawianych”, w pięknych salach, w wystawnych domach, gdzie Panna Młoda zawsze stoi lub siedzi w podobnej pozie, a Pan Młody z zamyśleniem wygląda przez okno. Do tego dołóżmy zdjęcia tak samo ubranych druhen, pijących radośnie szampana. A ubieranie – no koniecznie powoli, Panna Młoda 10 razy poprawiająca sukienkę, bucik zakładany koniecznie na wyciągniętą nóżkę, by wyglądała smukło. Pan młody kilka razy zakładający marynarkę, by w końcu wyszło ,,idealnie” i wiążący patetycznie buta z zamyśleniem na twarzy. Potem wejście do Kościoła, po przysiędze koniecznie pomachanie dłońmi z obrączkami do aparatu, i wyjście koniecznie z okrzykiem i z podniesieniem bukietu do góry ,,bo tak ładnie”. Schematy, schematy, schematy.
I taki obraz ślubu miałam w głowie przez jakiś czas. Czułam, że zdjęcia ślubne takie właśnie muszą być – jak najbardziej kontrolowane, ustawiane. Bo dzięki temu wyjdą ,,najładniej”. Bo takie ludzie chcą oglądać. Moje przekonanie potwierdzała praca z różnymi kamerzystami ślubnymi, którzy pary traktowali właśnie jak aktorów. Mówienie Pannie Młodej, jak ma zakładać sukienkę, a Panu Młodemu jak ma wiązać buta. Ba… nawet dyktowanie, co ma powiedzieć do kamery, jak zareagować, jak spojrzeć. Więc i ja czułam, że tak trzeba pracować. Że tak to musi wyglądać.
I właśnie w takim stylu na początku starałam się pracować. Jak najwięcej ,,podpowiadałam mojej parze”, aranżowałam, ustawiałam, skupiałam się na ,,ładności” zdjęć, bo to przecież ,,najważniejsze”. I po pewnym czasie zaczęłam czuć, że mam DOŚĆ. Że przestaje mnie to cieszyć, że może i zdjęcia są ładne, ale zarazem są schematyczne. Że właściwie to każdy ślub jest tak samo sfotografowany, zmieniają się tylko ludzie. I doszłam do punktu, że chciałam już zrezygnować z fotografowania ślubów. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że można działać inaczej, tak jak w głębi duszy czuję.
Uratowały mnie warsztaty u mistrza reportażu reportażu ślubnego – Adama Trzcionki. Otworzyły mi serce, duszę i oczy. Adam pokazał, że można fotografować inaczej. Że istotą reportażu ślubnego nie są te instagramowe, ustawiane ślubne kadry, którymi wiele osób się zachwyca. Że każdy ślub jest zupełnie inną historią do sfotografowania. Że te kadry ,,must have” to ułamek całego dnia. Że reszta to poszukiwanie, opowiadanie historii właśnie tych ludzi, właśnie w tym dniu. To przygoda. Za każdym razem w nieznane. I że każdy ślub to nauka. Lekcja patrzenia i widzenia, odkrywania, a nie powielania.
To mnie uwolniło. I dopiero od tych warsztatów zaczęłam wcielać zmiany, zaczęłam fotografować tak, jak czuję.
Przejdę teraz do opisania po krótce, jak najczęściej pracuję w dniu ślubu. Oczywiście każdy ślub jest inny. Każdy dzień wygląda inaczej. Ale często jest tam kilka punktów wspólnych.